Pluskwą
jestem i przyznaję
z całą
pokorą,
że
nie rozumiem, dlaczego świat
jest tak, a nie inaczej urządzony.
Człowiek
niby sam sobie winien: dano mu raj na ziemi, a on zapragnął wolności i wykradł ogień
z niebios, wiedząc
z góry, ze ściąga na siebie nieszczęście, zatem nie warto go żałować! O, mój nędzny, ziemski, euklidesowy rozum mówi mi
tylko to, że
na ziemi
jest cierpienie, ze winnych nie ma – i że wszystko wypływa logicznie jedno z
drugiego, wszystko
płynie i wszystko równoważy –
ale
to tylko euklidesowe głupstwa, przecie znam to już i nie
mogę się zgodzić, by według tego żyć! Co mi z tego, ze nie ma winnych i ze
wszystko wynika z
siebie
logicznie, że
wiem o tym – domagam się odwetu, bo w przeciwnym razie niszczę siebie.
I domagam
się odwetu nie gdzieś tam, kiedyś, w wieczności, ale tu, na ziemi, muszę to koniecznie sam zobaczyć. Wierzyłem,
więc chcę sam zobaczyć, a gdybym przedtem umarł, to niech mnie wskrzeszą, bo jeżeli to wszystko odbędzie się beze
mnie, poczuję się
zbyt skrzywdzony. Nie po to cierpiałem, żeby moje cierpienie i występki, i ja sam, służyły jako
nawóz do użyźniania jakiejś przyszłej harmonii. Chcę
zobaczyć na własne oczy, jak trwożliwa łania uśnie spokojnie obok drapieżnego
lwa,
a zamordowany wstanie i uściśnie mordercę. Chcę być tu, gdy wszyscy dowiedzą się
naraz, po co to wszystko tak było.
Na tym pragnieniu opierają się wszystkie
religie, a ja wierzę.
Ale
dzieci, co ja z nimi wówczas pocznę? Oto pytanie, którego nie mogę rozstrzygnąć.
Setny raz powtarzam
– pytań
jest wiele, lecz wziąłem tylko sprawę dzieci, ponieważ ten przykład najlepiej wyjaśnia,
co chcę powiedzieć. Słuchaj, jeżeli wszyscy powinni cierpieć, aby cierpieniem okupić wieczną
harmonię,
to co tu robią dzieci, powiedz mi, proszę? Zupełnie nie mogę zrozumieć, czemu one
mają cierpieć
i dlaczego mają
cierpieniem okupić harmonię?
Dlaczego one też stały
się mierzwą do użyźniania jakiejś przyszłej
harmonii? Rozumiem, ze ludzie mogą być solidarni w grzechu, rozumiem solidarność w odwecie,
ale przecież dzieci nie mogą być z nami solidarne w grzechu, a jeżeli jest prawdą, że i one muszą
odpowiadać za grzechy swoich ojców,
to ta prawda jest
nie z tego świata i dla mnie niepojęta. Może wprawdzie jakiś dowcipniś utrzymywać,
że dziecko
także kiedyś dorośnie i zdąży grzeszyć, a więc i ono powinno być karane, ale przecież tamten
dzieciak nie dorósł, zaszczuto go psami,
gdy miał osiem lat. O, Alosza, ja nie bluźnię!
Wyobrażam
sobie doskonale, jaki dreszcz powszechnej radości przeniknie cały wszechświat,
gdy wszystko
na niebie i na ziemi zleje się w jeden pochwalny hymn i wszystko, co żyło i żyje,
zawoła: „Sprawiedliwe
są zrządzenia Twoje, Panie, bo objawiłeś nam wreszcie drogi Twoje!”. A kiedy matka zamordowanego dziecka uściśnie mordercę
i wszyscy troje zawołają ze łzami: „Sprawiedliwe są zrządzenia Twoje, o Panie”, wówczas nastąpi
korona poznania i wszystko się wyjaśni. I w tym właśnie sęk,
ja takiego rozwiązania
przyjąć nie mogę. Dopóki jeszcze żyję na ziemi, sprzeciwiam się temu. Widzisz, Alosza, może się
istotnie tak zdarzyć, że
kiedy sam dożyję
tej chwili,
albo zmartwychwstanę, żeby
ją zobaczyć,
to może i ja zawołam, patrząc na matkę,
ściskającą kata jej dziecka: „Sprawiedliwe są zrządzenia
Twoje, o Panie”, ale ja nie chcę
wtedy wołać. Póki jeszcze czas, odsuwam się, a więc
rezygnuję całkowicie
z najwyższej harmonii.
(Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow. Przełożył Aleksander
Wat)